Forum www.bbrcrugby7.fora.pl Strona Główna www.bbrcrugby7.fora.pl
Forum bbrc
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Rugby w Polsce przed dekada

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bbrcrugby7.fora.pl Strona Główna -> Hyde Park
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
krasus
Rugbuś



Dołączył: 06 Maj 2009
Posty: 603
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy

PostWysłany: Wto 14:08, 23 Sie 2011    Temat postu: Rugby w Polsce przed dekada

jak kogos interesuje to zapraszam do poczytania jak to bylo u nas w rugby przed dekada. Sporo mozna znalezc w archiwach na stronie trojmiasta i rugby.info. niestety starsze strony budowlanych od dawna nie dzialaja - pewnie archiwum moze miec Mirek Jablonski.
Ponizej art z polityki i cos co "wisi" i dalej robi nienajlepsza fame. Czesc z nas pewnie pamieta tamte opowiesci. mysle ze warto sie zapoznac.

Artukul z Polityki

Cytat:

Polityka - nr 24 (2405) z dnia 2003-06-14; s. 100-105
Na własne oczy

Marcin Kołodziejczyk
Wszystko dla jaja

Graniem w rugby nie można w Polsce zarobić na życie. Ale ten sport daje zawodnikom niezły posag. Zostają bramkarzami w dyskotekach i ochroniarzami, grają za granicą, zakładają firmy, pracują na uczelniach. Tyle że niektórych z nich szuka potem policja.

Mateusz Jaszczuk, 31 lat, właściciel Biura Ochrony Pogoń, gracz Skry Warszawa, trzyma na ścianie gabinetu dyplomy za dobrze wykonywaną pracę, portret prezydenta z autografem i zdjęcie swojej dawnej drużyny AZS AWF. Wylicza dotykając główek kolegów na zdjęciu: – Ten handluje lekami, a ten warzywami. Ten odpowiada za ochronę nowego hotelu w centrum. Ten pracuje w firmie windykacyjnej, ale takiej normalnej. Jeden jest w legii cudzoziemskiej, dalej gra tam w rugby.

Oprócz tego jest kolega w radzie zarządu powiatu i doktor chemii, który szuka szczepionki na AIDS. Kilku trafiło do Biura Ochrony Rządu. Prawie każdy dorabiał kiedyś na bramce.

Zgrani

AWF najmował rugbistów do ochrony juwenaliów. Rugbistów, a nie bokserów lub karateków, woleli również właściciele klubów i dyskotek. – Bo bokser to indywidualista – mówi Jaszczuk. – A rugbiści są zgrani.

Zgrani rugbiści szli razem w miasto, pili piwo, byli głośni i wyglądali groźnie. Mieli błogą świadomość, że nikt im nie podskoczy. Nie ma co ukrywać, czasem ktoś przelotnie dostał w twarz, ale taki koloryt. Gracze mówią, że rugby wyrabia szybkość i charakter. Że to chuligańska gra dla dżentelmenów. Wymaga zgolenia głowy na jeża. Taka fryzura upodabnia niektórych zawodników do półświatkowców, ale dzięki niej przeciwnik nie ciągnie za włosy na boisku. Nie ma także za co ciągnąć pijany gość, próbujący wedrzeć się do dyskoteki bez zaproszenia.

– To nie jest gra dla grzecznych chłopców – przekonuje Grzegorz Kacała, 35 lat, trener Ogniwa Sopot. – Wielu ludzi kojarzy rugby z grą dla wieśniaków, polegającą na biegu z piłką pod pachą i dzieleniu piąch. To jest sport taktyczny. Bardziej skomplikowany niż piłka nożna. Elitarny.

Od graczy można usłyszeć teorię o wyższości piłki jajowatej nad kulistą: najpierw było jajo.

Rugby wciąga, szkoda, że nie płaci. Jaszczuk został rugbistą i ochroniarzem niemal jednocześnie w wieku 18 lat. Był dobrze zbudowany i rogaty na duszy. Zaczynał, kiedy budził się polski kapitalizm, i dzięki temu dziś zna ochroniarski fach na wylot. Ze względu na zgranie najchętniej zatrudnia rugbistów w głównych załogach interwencyjnych swojego biura ochrony.

Sławni

Kacała, najlepszy polski rugbista, niedawno wrócił do Polski z zagranicznych kontraktów. Przez 12 lat grał w krajach, gdzie rugby jest niemal religią. Jego francuska drużyna Brive zdobywała Puchar Europy. O francuski paszport dla Grzegorza zabiegał osobiście Jacques Chirac. W walijskim Cardiff ludzie na ulicach prosili o autografy i ciągnęli do pubów.

Przed wyjazdem na Zachód Kacała był szalikowcem, oddanym kibicem Lechii Gdańsk, ciężkim charakterem bez planów na przyszłość. Dziś mówi, że to rugby odciągnęło go od bycia stadionowym chuliganem. Dziś też, skoro przekroczył wiek poborowy, może powiedzieć, że pojechał za granicę dla pieniędzy i żeby nie iść do wojska. We Francji pomógł mu się ustawić inny Polak, kolega z Gdańska. Marek Płonka, 41 lat, absolwent AWF, teraz trener mistrza Polski w rugby – Lechii Gdańsk, występował tam w lidze, a przedtem dorabiał na budowach. Jakub Szymański, też po AWF, grał w RPA, gdzie rugby jest sportem dla białych w odróżnieniu od piłki nożnej. Trenowali, każdy w swoim mieście, po dwa razy dziennie. Ale wreszcie zarabiali na rugby. To była praca i żony przestały się gniewać o ich siniaki, od kiedy każdy miał swoją cenę.

– Dostawałem tysiąc dolarów miesięcznie, miałem służbowy samochód i mieszkanie – mówi Kacała. – Potem rozdzwoniły się telefony z propozycjami od innych klubów i pomyślałem, że może to za mało.

W Cardiff Kacała miał kontrakt artysty. To, co robił, nie uległo zmianie, ale na Wyspach rugby nie było jeszcze zawodowe. Kluby wrzucały ten sport do pojemnego worka z napisem show. Każdy rugbista był showmanem, bo zabawiał tłumy.

W Polsce Grzegorz Kacała nie żyje z trenerstwa. Mówi, że to funkcja, nie praca. Dopływ pieniędzy zapewnia mu wynajem francuskiego domu. Chłopaków z Ogniwa Sopot Grzegorz motywuje Europą – jak wejdziemy do Unii, będą mogli legalnie wyjechać, grać w rugby na Zachodzie.

Kuba Szymański zjechał do kraju, kiedy w RPA doszedł do władzy Nelson Mandela i zrobiło się dla białych niebezpiecznie. Dziś jest dyrektorem Aqua Parku w Sopocie.

Marek Płonka wrócił do Polski po 7 latach. Pracował jako bramkarz w nocnym klubie, prowadził szkolną stołówkę, teraz będzie nauczycielem wuefu o specjalizacji rugby. – We Francji nauczyciel to klasa średnia, zarabia dwa i pół raza więcej niż robotnik budowlany – mówi. – Jak wejdziemy do Unii, może i u nas tak będzie.

Biedni

Jan Kozłowski, marszałek województwa pomorskiego, zaraził się rugby będąc prezydentem Sopotu. Klub z jego miasta, Ogniwo, właśnie odzyskał i mocno trzymał tytuł mistrza Polski. Prezydent obejrzał parę meczów i dowiedział się, że Trójmiasto to zagłębie polskiego rugby. Kilku zawodników na kilometr kwadratowy. Potem, kiedy został wiceministrem sportu, delegacja graczy przyjechała do Warszawy namawiać go na prezesurę Polskiego Związku Rugby (PZR). Decyzja była ryzykowna – wyglądało na to, że sport traci czystość, gazety pisały o kryminalnych wyczynach kilku rugbistów z Wybrzeża. Byli wśród nich podejrzani o porwanie dla okupu, pobicia, napad na hurtownię papierosów, związki z mafią. Jeden z młodych rugbistów, podejrzany o legalizację luksusowych aut kradzionych w Niemczech, uciekał przed policją z własnej matury – przez okno po rynnie. Potem przedostał się za granicę. Kacała pomagał mu się zainstalować we francuskiej lidze.

Grający wtedy na Zachodzie polscy rugbiści mówią, że kiedy przyjeżdżali do kraju, nie mogli się nadziwić, że tylu kolegów wędruje ulicami z tablicami rejestracyjnymi pod pachą. Najwidoczniej naprawdę obracali autami na większą skalę. Holland, czołowy zawodnik i sponsor Lechii Gdańsk, poszedł do więzienia za przemyt 111 kg kokainy. Na meczach piłki nożnej rozrabiali trenujący rugby szalikowcy.

Mimo to Kozłowski zgodził się zostać prezesem rugbystów. – Niektórzy się dziwili, że ryzykuję nazwiskiem – mówi marszałek. – Ale warto było zaryzykować, żeby nie oddawać tego sportu w przypadkowe ręce. Może miałbym jakieś wątpliwości, gdybym był osobą nieznaną. Chciałem odczarować złą atmosferę wokół polskiego rugby.

Nie jest to sport olimpijski, więc dostaje z budżetu ministerstwa znacznie mniej pieniędzy. Czyni to z rugbistów hobbistów. Na zgrupowaniach zawodnicy trenują ubrani w niejednolite stroje. Kozłowski zaczął działać, namówił duży bank i kancelarię prawniczą do sponsorowania, ale inni nie chcieli nawet słyszeć o związkach z „tymi łysymi łbami”. Kilku dawało pieniądze z przyjaźni, ale po cichu. Za ministerialnych czasów Kozłowskiego zawodnik kadry dostawał tysiąc złotych na miesiąc. Zdaniem prezesa, gdyby można było utrzymać przy rugby chociaż takie pieniądze, wielu zawodników by się nie skrzywiło. – Najlepszy bat na zawodnika to bat finansowy.

Od kiedy prezes PZR nie jest ministrem, pula się zmniejszyła. Sponsor płaci graczom 70 zł za dzień zgrupowania. Z ministerialnej kasy związek dostaje 900 tys. zł rocznie. Za transmisję meczu rugby TV każe sobie płacić 15 tys. A i tak puszcza zawsze tuż przed północą, kiedy mało kto ogląda. Koło się zamyka: sport niepopularny, bo nie ma go w TV i nie ma go w TV, bo niepopularny.

Osądzeni

Wspomniany Holland to Andrzej Jermakow, 42 lata, były reprezentant kraju, przez wiele lat król strzelców, biznesmen. Wrócił niedawno z więzienia do swojego gdańskiego domu. Sąd skazał go w 1999 r. na 30 miesięcy za przemyt kokainy z Kolumbii do Polski na początku lat 90. Wcześniej dostał wyrok w zawieszeniu za paserstwo. Chodziło o kradzione samochody – przed sądem stawał wtedy jeszcze jeden rugbista z Gdańska, również reprezentant Polski. – Człowiek marzył o samochodach i helikopterach – tłumaczy dziś Holland.

Żaden członek kadry narodowej, który z nim grał, nie powie o nim złego słowa. Mówią, że owszem, przestępca, że rzucił złe światło na rugby. Ale dobry kolega, świetny zawodnik i oddałby za rugby ostatnią koszulę. Jermakow trafił do Lechii, kiedy miał 7 lat, i zawsze grał tylko w tym klubie. Był współwłaścicielem firmy Beaver posiadającej kilka myjni samochodowych w Trójmieście i właścicielem pubu Holland, do którego przychodzili rugbiści. Sponsorował Lechię, jednocześnie grając w niej. Jeszcze dziś Lechia-Beaver kojarzy się w Gdańsku z drużyną rugby i jej dobrą passą.

– Stworzyłem silny klub rugby, wytyczyłem poziom, do którego trzeba dążyć – mówi Jermakow. – Lechia zdobyła wtedy tytuł mistrza Polski pierwszy raz od 24 lat.

Jednak wkrótce atmosfera wokół firmy Beaver się zagęściła. Udziały w firmie miał też Wojciech K., postrzelony podczas zamachu na Nikosia, oraz prodziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu Gdańskiego, który w 1999 r. został prezesem Polskiego Związku Rugby. Jermakow narzeka, że od pewnego czasu media traktowały słowa rugbiści i mafia niemal jak synonimy, co tylko pogarszało sytuację. Po wyjściu z więzienia Jermakow rozpoczął na nowo treningi w Lechii Gdańsk. Ale wkrótce dowiedział się, że macierzysty klub go nie chce. – Podnoszę się z kolan, zaczynam funkcjonować w otoczeniu, a koledzy z klubu mówią lokalnej gazecie, że nie chcą mieć nic wspólnego z moim nazwiskiem – opowiada.

Jeszcze walczył, grał w Juvenii Kraków, jednej z najsłabszych drużyn w Polsce. Mówi, że przyjęli go tam bez zastrzeżeń, znów poczuł się w swoim żywiole. Na mecze latał z Gdańska samolotem. Dziś Jermakow dochodzi do siebie po kontuzji, ma nogę w gipsie, nadal prowadzi firmę Beaver. Mówi, że już do rugby nie wróci. Tymczasem zmienił się zarząd Lechii, ale nie mają dla niego propozycji. Gdyby chcieli go na trenera, zgodzi się od razu.

– Lechia to moja pierwsza miłość – uśmiecha się.

Zakochani

Krzysztof Folc, 40 lat, były reprezentant kraju, teraz trener i sponsor drużyny AZS AWF Warszawa, mówi, że dziennikarze interesują się rugby wtedy, kiedy jakiś gracz coś przeskrobie. Wcześniej przy okazji sprawy Hollanda. Ostatnio – kiedy odkryli, że w kwietniowej bijatyce między szalikowcami Śląska Wrocław i Arki Gdynia, w której zginął człowiek, brał udział rugbista z Arki. To Folca obraża, bo w tym kontekście używało się słowa rugbiści pisząc o zwykłych chuliganach z trzeciego składu jego klubu, nie o prawdziwych graczach. Natomiast nigdy media nie wspomną o rodzinnej atmosferze wśród zawodników, o kulturze kibiców na meczach rugby i o „trzeciej połowie”, czyli pojednaniu zawodników przy piwku i kiełbasce. Oraz o tym, jak wielu chłopakom z blokowisk rugby naprostowało życie.

Pod koniec lat 90. Folc wyjechał do Singapuru, trochę, żeby grać, trochę handlować elektroniką. Dziś jest właścicielem klubu sportowego Folc i kilku sklepów ze sprzętem sportowym. W 1996 r. wskrzesił swoją macierzystą drużynę AZS AWF, wówczas w rozsypce. Inni rugbiści AWF, wśród nich Mateusz Jaszczuk, właściciel Biura Ochrony Pogoń, próbowali wtedy zaszczepić ten sport w Centrum Szkolenia Policji w Legionowie, co się nie udało. Folc zaczynał na nowo z 15-latkami. Jeździł z kolegami rugbistami po podstawówkach, urządzali pokazowe mecze, dawał szkołom sprzęt sportowy w zamian za zawodników. Wybrał dobrych ludzi, pierwszy nabór wciąż jest trzonem AZS AWF Folc Warszawa. Jego firma płaci za wszystko oprócz boiska.

– Rugby funkcjonuje w Polsce dzięki ludziom, którzy je pokochali – mówi Krzysztof Folc. – Montowanie kadry na mecze międzynarodowe wygląda jak pospolite ruszenie. Dzwoni się do kolegów i pyta, czy mają czas i ważny paszport.

Grzegorz Kacała opowiada, że przed zeszłorocznym wyjazdem na mecz do Szwecji doszło do buntu kadry. Zawodnicy nie chcieli wsiąść na prom, mieli dosyć takiego harcerstwa – błagania szefów o parę wolnych dni w pracy, płacenia za bilety i noclegi z własnych kieszeni. Mało nie oddali meczu walkowerem. Ale pojechali i wygrali, znowu pokazali, że zrobią wszystko dla jaja.

Kacała, nawet jeszcze w wieku poborowym, przyjeżdżał do Sopotu organizować turnieje rugby dla amatorów. Po jednym z takich turniejów, w połowie lat 90., narodziła się drużyna rugby Arki Gdynia. Stworzyli ją chuligani, zaprawieni w bojach stadionowych szalikowcy, koledzy z blokowisk, sportretowani później w filmie Sylwestra Latkowskiego „To my, rugbiści”.

Darek Komisarczuk, 30 lat, reprezentant Polski, prywatnie przedstawiciel handlowy Żywca, przeszedł z sopockiego klubu, wówczas mistrza Polski, do nowo powstałej Arki na prośbę kumpli z osiedla. Potem ściągnęli do współpracy innego profesjonalistę Jakuba Szymańskiego. Znaleźli sponsorów. Dziś mają stadion, kilka drużyn, w tym małych chłopaków, zwanych żakami, i poparcie władz miasta. Niedawno jeden z założycieli sekcji był poszukiwany listem gończym, podejrzewano go o napad na hurtownię. Odsiedział 3 miesiące, okazało się, że był niewinny. W Arce lubią mówić, że stali się przedsiębiorstwem. Wynaleźli w Internecie trenera z Fidżi i sprowadzili go do Gdyni. Muszą jeszcze kiedyś wygrać mistrza Polski.

– Sekcja odciąga chłopaków od chuliganki – mówi Komisarczuk. – Obserwowaliśmy tu metamorfozę od szalikowców do rugbistów. Nawet jeśli przychodzi jakiś tur, to szybko odpada, bo tu trzeba biegać. My jesteśmy chorzy na rugby.

Mirosław Żórawski, 38 lat, były reprezentant, trener drużyny Budowlani Łódź, faworyta w tegorocznych mistrzostwach, jest jednym z kilku ludzi, którzy żyją z rugby w Polsce. Prowadzi kilka drużyn i sędziuje. Pochodzi z łódzkiego Polesia, mówi, że pierwszą szkołą życia była dla niego ulica i walki na pięści . Teraz próbuje kształtować innych małych twardzieli.

– To zawsze są trudne charaktery, pewne siebie, zadziorne chłopaki – ocenia Żórawski. – Znam takich, którzy się skrzywili, wpadli w narkotyki, poszli do więzienia. I wielu takich, którzy w rugby uwierzyli, zwiedzili świat, znaleźli pracę. I teraz nie potrafią bez rugby żyć. A inaczej byłyby z nich takie przeciętne robole.

Marcin Kołodziejczyk
fotografie: Wojciech Jakubowski /KFP
Maciej Kosycarz/KFP, Grzegorz Press

Rugby – rodzaj gry w piłkę między 15-osobowymi lub (tzw. tańsza wersja) 7-osobowymi drużynami. Piłka ma kształt jaja. Można ją podawać rękami wyłącznie do tyłu, kopać zaś we wszystkich kierunkach. Gra bardziej taktycznie urozmaicona niż piłka nożna. Pierwszy polski klub rugby Orzeł Biały powstał w Warszawie w 1921 r. Gra narodziła się w Anglii. „7 kwietnia 1823 jeden z uczniów męskiego gimnazjum w Rugby (miasteczko w pobliżu Birmingham w środkowej Anglii) Wiliam Webb Ellis podczas niezwykle wyrównanego meczu piłki nożnej postanowił rozstrzygnąć wynik gry w sposób niekonwencjonalny. Złapał piłkę pod pachę i mijając zaskoczonych graczy, przebiegł z nią całe boisko i położył w bramce rywali. I choć incydent ten został uznany za złamanie etyki sportowej walki, a jego sprawca miał wiele nieprzyjemności, to dał początek nowej grze zespołowej”.

Źródło PZR



No i arcyciekawa Trojmiejska saga

Cytat:

ANDRZEJ JERMAKOW "HOLLAND"

Sprawa przemytu kokainy, w którą zamieszany był "Holland", łatwo obrazuje jak rozbudowane są siatki zajmujące się międzynarodowym obrotem narkotykami. Uwidacznia jak trudno walczyć z tym procederem.
- W latach 80-ych był przeciętnym zawodnikiem Lechii. Podobno za drobne kradzieże rozstaje się na jakiś czas z klubem. Pod koniec lat 80-ych wyjeżdża na Węgry. Według niektórych zajmuje się tam m.in. handlem dolarami. Wraca stamtąd jako człowiek zamożny z wieloma "dobrymi znajomościami". Po powrocie dołącza do zespołu.
- Rugbista od 1982 do czerwca 1999 r. Przez całą swoją karierę sportową związany był z klubem Lechia Gdańsk. W 1994 r. zdobył z tym klubem tytuł mistrza Polski. Potem sukces ten powtórzył w 1995, 1996 i 1998 r. W 1997 r. wywalczył tytuł wicemistrza Polski i Puchar Polski. W roku 1999 wraz ze swoim klubem zajął 3 miejsce. W czerwcu 1999 r. "Holland" zakończył karierę rugbisty. Kilkakrotny król strzelców ligi, był wieloletnim kapitanem Lechii i reprezentantem Polski.
- We wrześniu 1997 r. gdańska prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko "Hollandowi". Zarzucono mu paserstwo i wyłudzenie poświadczenia nieprawdy. Chodziło o handel kradzionymi samochodami i ich legalizację. W 1998 r. kilka minut przed meczem z Belgią, policja zatrzymała "Hollanda" za uporczywe nie stawianie się przed obliczem sądu.
- W 1998 r. "Holland" i Jacek G. "Strzała" (napastnik drużyny), kolega z Lechii, stanęli przed sądem za paserstwo samochodowe. Sąd skazał "Hollanda" na dwa lata więzienia w zawieszeniu. "Strzała" usłyszał podobny wyrok.
- W trakcie procesu nie udowodniono "Hollandowi" włamania do aut i kradzieży pojazdów. Znaleziono jednak przy nim kluczyki od skradzionych samochodów. To wystarczyło do skazania go w maju 1998 roku na dwa lata w zawieszeniu na trzy.
- W latach 90-ych, "Holland" wchodzi w szereg interesów. Do niego należała Gdańska pizzeria pod nazwą Holland. Po jego aresztowaniu zmieniono nazwę na Milano. Założył też spółkę Beaver. Potem był jednym z jej udziałowców. Spółka ta miała w Trójmieście sieć myjni samochodowych. Według jednej z gazet obrót firmy w 1998 r. sięgnął 1,3 mln zł. Udziałowcami w myjni byli dwaj znani biznesmeni: Wojciech Kurowski oraz mecenas Jerzy Zajadło. Kurowski uchodził za przyjaciela "Nikosia", obaj pochodzili z Orla pod Wejherowem. Kurowski był też świadkiem śmierci Nikodema. Jerzy Zajadło to "szanowany w Trójmieście prawnik, prodziekan Wydziału Prawa na Uniwersytecie Gdańskim. Dzięki poparciu "Hollanda" został prezesem Polskiego Związku Rugby. Zrezygnował z tej funkcji w styczniu 2000 r. "W czasie jego prezesury tajemnicą poliszynela było, że związkiem faktycznie kierował "Holland"." Jeden z tygodników napisał, że mecenas Zajadło - "robił interesy z trójmiejskimi przestępcami pożyczył ministrowi gospodarki Jackowi Piechocie 200 tys. zł."
- W maju 1999 r. w sopockim Grand Hotelu odbyły się wybory przewodniczącego Polskiego Związku Rugby. Wygrał jedyny - z kandydatów - Dr Zajadło. "Holland" został menedżerem reprezentacji Polski w rugby.
- "Obecność Zajadły i Kurowskiego w jednej spółce nie jest przypadkowa. Od początku lat 90-ych byli udziałowcami w spółce Hestia, która następnie stała się jednym z podmiotów tworzących firmę ubezpieczeniową Hestia Insurance. Zajadło przez długie lata przewodził Radzie Nadzorczej Hestii Insurance. Ostatecznie udziały w Hesti sp. z o.o. i Hestii Insurance przejęli w całości inwestorzy z Niemiec, którzy w 1997 roku podziękowali przewodniczącemu Zajadle, a od Kurowskiego odkupili wszystkie udziały. () Zajadła sam grał kiedyś w rugby, zasiadał w zarządzie gdańskiej Lechii. To on, gdy rugbistom zabrakło sponsora, na dwa tygodnie przed wznowieniem rozgrywek ligowych namówił Pomorskie Towarzystwo Leasingowe do wydania pieniędzy na rugby."


- Pod koniec swojej kariery w Lechii, "Holland" stał się - niejako sponsorem klubu - "Sponsorował wyjazdy na obozy sportowe". W tym czasie do nazwy Lechia, doszedł drugi człon - Beaver.
- Lokal Holland, przejął wspólnik, "Hollanda", Mariusz Z. "Milano". Który następnie zmienił nazwę lokalu na - Milano.
Przemyt Kokainy.
Osoby.
- Andrzej Jermakow "Holland", lat 36 w 1999 r.
- Wojciech U. "Telewizorek", lat 36 w 1999 r., siostrzeniec "Buchaja"
- Ronald D. "Blacky" - Niemiec,
- Thomas M. "Eduardo", lat 47 w 1993 r.
- Guenter (Guenther) M. - Niemiec,
- Adam U. "Buchaj",
- Marcel S. "Kim" - Niemiec,
- Krzysztof K. - szwagier "Telewizorka", kolega "Hollanda".
- Jacek S., - kolega "Hollanda". "Holland" przyznał, że opiekował się nim i jego rodziną przez 4 lata pobytu w więzieniu. Lat, 27 w 1994 r. Z zawodu monter rur okrętowych.
Zdarzenie.
- We wrześniu, 1992 r. do Polski z Kolumbii w kontenerze z trampkami trafia ukryta kokaina - 111,5 kg. "Do dziś nie udało się ustalić firmy, która sprowadzała w kontenerze narkotyki, miejsca ich przeładunku oraz nazwy statku, na którym przypłynęła kokaina."
- Narkotyki we wrześniu trafiają do Gdańska, do posiadłości ojca "Hollanda". Stąd pół roku później kokaina trafia do Szczecina. "Przemytnicy prawdopodobnie w obawie przed policją czekali aż pół roku, zanim zdecydowali się przewieźć przechowywany w gospodarstwie pod Gdańskiem narkotyk do Szczecina, a stamtąd do Niemiec."
- Towar ze Szczecina ma z kolei jechać do Niemiec i dalej trafić do Holandii.
- Prawdopodobnie cały czas, kokaina jest dyskretnie obserwowana przez policję.
- 14 kwietnia, 1993 r. policja i Straż Graniczna wkracza do Szczecińskiego hotelu Radisson. Zatrzymano "Eduarda", a w wynajmowanym przez niego pokoju znaleziono rewolwer Smith & Wesson, 20 g kokainy, telefon komórkowy oraz podrobiony holenderski paszport. Przed hotelem stał mercedes z hamburską rejestracją. W bagażniku samochodu znajdowała się zapakowana w foliowe kilku kilogramowe woreczki, kokaina. Było jej około 102 (9Cool kg. Podobno w baku tego samochodu znajdowała się specjalna skrytka, która umożliwiała schować około 30 kg narkotyków. Zatrzymano też Guentera M.
- "Eduardo" - Grek, zamieszkały na stałe w Holandii.
ę"Narkotyk był zapakowany w kilku i kilkunastokilogramowe paczki owinięte szczelnie folią, taśmą klejącą i nasmarowane parafiną."
- Pięć miesięcy po zatrzymaniu "Eduarda", policja aresztuje Jacka S.
- Jeszcze przed zatrzymaniem przez policję w kwietniu 1993 r., na polecenie "Hollanda", Jacek S. pojechał do Amsterdamu. Tam spotkał się z "Eduardo". Polak nie musiał nawet znać języka - wszelkie instrukcje miał nagrane na kasecie magnetofonowej. W Amsterdamie jechał do konkretnej budki telefonicznej. Dzwonił pod wcześniej znany numer. Ponieważ wszystko było uzgodnione. "Holland" prosił Jacka S., aby przywiózł kogoś z Holandii. S. otrzymał za to dwa tys. marek. Zadzwonił i powiedział tylko "I am here". Chwilę później przyjechali dwaj Holendrzy. Razem z Jackiem S. i "Eduardo" pojechali do Polski. W ten sposób zaczęła się kolejna faza przemytu z Polski do Niemiec. Grupa w hotelu Marina omówiła szczegóły przemytu. Kilka dni później Jacek S. przewiózł kokainę mercedesem z Moreny do centrum Gdańska. Za przewiezienie narkotyku "Holland" zapłacił 15 tys. USD. W centrum Gdańska, przy ul. ſąkowej, przeładowano kokainę. Pięć worków z narkotykami znalazło się w samochodzie kierowanym przez "Eduarda". Towar pojechał w stronę niemieckiej granicy. Nie dojechał, w Szczecinie wpadł w ręce policji razem z przemytnikami.
- W listopadzie 1993 r. policja informuje, że na ławie oskarżonych za przemyt kokainy zasiądą "Eduardo" oraz Jacek S. (Trzeba cały czas pamiętać, że nazwisko "Hollanda" i "Telewizorka", w ogóle się w zeznaniach nie pojawiają.) Wiadomo, że mężczyźni mieli kontakty w Hamburgu. W skład grupy wchodzi Niemcy, Polacy i Holendrzy. Mieli oni przerzucić kokainę z Gdańska, przez Szczecin i Hamburg do Amsterdamu. Policja wiedziała, że kokaina została przeładowana w Gdańsku w centrum miasta. Według jednego z dzienników, podobno wcześniej, jeszcze w 1993 r., ale przed głównym przerzutem kokainy do Niemiec, granicę z 12 kg kokainy przekroczył Guenter M., razem z pewną kobietą.
- Po akcji w Szczecinie, policja Niemiecka zatrzymała, trzy kolejne osoby.
- Jeden z zatrzymanych Niemców poszedł na współpracę z prokuraturą. Z jego zeznań wynika, że kurierzy, którzy dostali się w ręce Niemców, od dawna pracowali dla grupy przemytników. Zleceniodawcą według nich był, "Eduardo". Wcześniej kurierzy zajmowali się m.in. przemytem haszyszu do Anglii. Za przemyt kokainy z Polski mieli dostać 150 tys. dolarów. Kokaina miała być przewożona w 30-kilogramowych partiach w specjalnej skrytce zamontowanej w baku mercedesa. Innym z członków grupy, który uniknął aresztowania, był "Blacky". Jego partnerem był z kolei niejaki, "Kim", także przemytnik.
- "Dwa miesiące po wpadce "Eduarda", policja dociera do gdańskiego lokalu Karo. "Spośród stałych bywalców tego lokalu udało się wytypować mężczyznę, który odpowiadał rysopisowi podanemu przez siedzącego w Hamburgu Gunthera M. Polacy pojechali do Hamburga. - Niemiec od razu rozpoznał na zdjęciu polskiego wspólnika od narkotykowych interesów Jacka S. S. był stałym bywalcem hotelu Posejdon. Właśnie w okolicach tego hotelu S. został zatrzymany."
- W marcu 1993 r. na przejściu granicznym w Świecku, policja Niemiecka zatrzymała Polaka, byłego boksera, niejakiego Władysława Z. "Mały Władzio" vel "Bąbel", który przewoził 30 kg kokainy. Media wiążą Z. z "Eduardem", a kilka lat później z "Hollandem". Uważają Z. za kuriera grupy. Nigdy oficjalnie nie powiązano tych mężczyzn. Znów zostaje sfera domysłów. W lutym 1994 r. przed sądem w Szczecinie rozpoczyna się proces Jacka S. i "Eduarda". Z zeznań przesłanych z Niemiec, wynika, że szefem grupy był "Eduardo". Policja przyznała też oficjalnie, iż na Jacku S., kończą się wszelkie tropy. W trakcie procesu odczytano anonimowy list, jaki otrzymała Joanna B. z Gdańska - "Trzymaj się z dala od cudzych spraw i ta twoja przyjaciółka też. Lepiej będzie, gdy wyjedziecie.(...) Podpie... źle się kończy". Kobieta po otrzymaniu listu wyjechała do Szwajcarii. Świadkowie z Niemiec, czyli pozostali zamieszani w przemyt, ale odsiadujący wyroki na terenie tamtego kraju, jednoznacznie obciążyli S. i M. Zeznali oni m.in., iż od dawna pracowali dla Greka, wcześniej przemycali już haszysz z Holandii do Anglii. W maju 1994 r. holenderska policja, poinformowała, że znalazła spalone zwłoki "Kima".
- W tym samym czasie w Niemczech swoje zeznania złożyli inni podejrzani. Opowiedzieli o szczegółach przemytu i rolach poszczególnych członków grupy.:
- Guenter M., nadzorujący przerzut kokainy przez Polskę, mówił o przeładunku worków z kokainą w Gdańsku. Twierdził również, że za przewiezienie 300 kg miał otrzymać 150 tys. dolarów. Pieniędzy nie otrzymał, bo wpadł w policyjną zasadzkę.
- "Blacky" stwierdził, że już w Niemczech podejrzewał, że jest śledzony przez policję. Jechały za nim trzy samochody. Tajniacy byli również w jednym z gdańskich hoteli. "Akcję przeładunku kokainy przeprowadzono w sposób dyletancki na ruchliwej ulicy w centrum Gdańska. Zaniepokojony przeprowadzeniem akcji dzwoniłem nawet do "Kima"."
- "Niemieccy kurierzy, będący głównymi świadkami oskarżenia, już wcześniej wywieźli z Polski 11 kg koki. Mężczyźni ci mieli swój osobny proces w Niemczech."
- W październiku 1994 r. Sąd Wojewódzki w Szczecinie skazał Jacka S. na 9 lat więzienia i 2 mld zł, "Eduarda" na 11 lat więzienia i 4 mld zł. Oficjalnie uznano ich winnych przewozu 111 kg kokainy. "Eduarda" uznano za organizatora przemytu, zaś S. miał przekazać kokainę w Gdańsku.
- "Sąd apelacyjny uchylił ten wyrok. W powtórnym procesie S. skazano na 3 lata więzienia (prosto z sali sądowej wyszedł na wolność), Greka zaś na 13 lat."
- Przypuszczalnie między 1994 a 1999 r. odbyła się sprawa apelacyjna. W jej wyniku "Eduarda" skazano na 13 lat (wyrok prawomocny), a Jacka S. na 3 lata.
- Podobno S. opuszcza więzienie już w 1996 r. (Zły stan zdrowia?).
- 5 lipca 1999 r. policjanci ze szczecińskiego Wydziału ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej, zatrzymali "Hollanda" w jego pubie Holland w Gdańsku. Następnie przewieźli go do Szczecina. Tam doszło prawdopodobnie do konfrontacji z "Eduardem" i być może Jackiem S. Kilka dni później policja poinformowała, że "Eduardo", rozpoznał "Hollanda" jako organizatora przemytu, z 1993 r. Do tej pory jego nazwisko w sprawie niepojawiło się ani razu.
- W połowie lipca 1999 r. zakończył się trzeci proces Jacka S. Tym razem Sąd skazał go na 9 lat. Według aktu oskarżenia, S. współpracował z przemytnikami, pomagał w organizacji przeładunku i przewozie narkotyku.

ANDRZEJ JERMAKOW "HOLLAND" II
Kilka dni po zatrzymaniu "Holland‿ przyznał się do organizacji przemytu. Obciążył "Telewizorka‿. Ten od kilku miesięcy siedział w areszcie za inny przemyt kokainy.
- W październiku 1999 r. Prokuratura Okręgowa w Szczecinie, informuje, że w związku z przemytem kokainy z 1993 r., oskarżyła "Hollanda" oraz niejakiego Wojciecha U. "Telewizorek". Obu oskarżono o organizację przemytu. Według wstępnych przesłuchań szczecińskiej prokuratury, były gracz w rugby osobiście organizował narkotyki w Kolumbii. Wraz z kolumbijskimi wspólnikami planował przemyt ok. 600 kg kokainy. Pierwszy transport 111,5 kg narkotyku przewieziono do Gdańska statkiem. Później trafiła do gospodarstwa ogrodniczego pod Gdańskiem. Stamtąd miała zostać przewieziona do Niemiec i Holandii. Do ekspedycji narkotyku nie doszło - kurierów i narkotyki zatrzymano w Szczecinie.
- Proces rozpoczął się w lutym 2000 r. w Gdańsku (ekonomika procesowa). Od razu też wyjaśniło się skąd ci dwaj mężczyźni wzięli się na ławie oskarżonych.
- Prawdopodobnie jeszcze w 1998 lub 1999 r. z "Hollandem" kontaktuje się przebywający w więzieniu "Eduardo". Jest on przekonany, że "Holland" jest szefem całego przedsięwzięcia. Za dalsze milczenie, chce 20 tys. dolarów. Ale "Holland" niema takich pieniędzy. Były rugbista tłumaczył, że próbował zbierać pieniądze na łapówkę dla "Eduarda". W styczniu 1999 r. spotkał się z Krzysztofem K. w lokalu Morenka. K. to kolega "Hollanda", a prywatnie szwagier Wojciecha U. "Telewizorek". K. miał umożliwić kontakt z Adamem U. "Buhaj" ("Według policji jeden z organizatorów przemytu, siedzi w więzieniu w Ekwadorze". To jeden z największych przemytników kokainy z Polski, związany z tzw. "Gangiem kokainowym" - Andrzejem Krasińskim i grupą pruszkowską). "Wtedy Wojciech U. siedział w loży. Kontakt z Adamem miał zapobiec mojemu aresztowaniu. Chodziło o to, aby zapłacić pieniądze temu Grekowi ("Eduardo" nie otrzymał gotówki i wsypał "Hollanda"). Prosiłem, K., aby wpłynął na Wojtka, bo dla mnie sytuacja jest tragiczna."
- Zatrzymany przez policję "Holland" poszedł na pełną współpracę z prokuraturą, wskazał dwie inne osoby zamieszane w przemyt. Jedną z nich jest "Telewizorek". Przed Sądem "Holland" powiedział, że zdecydował się powiedzieć o udziale "Telewizorka", bo ten nie chciał pomóc w opłaceniu "Eduarda". Nie pomógł też Jackowi S., kiedy ten siedział w więzieniu. Podobnie mogło być z nim samym.
- "Telewizorek", bronił się, że niema ze sprawą nic wspólnego, że nie jest organizatorem przemytu, że jest to zemsta za romans z żoną "Hollanda", a to, że ma rodzinę w Kolumbii, "uprawdopodabnia tą wymyśloną historię". Podkreślał, że jedynymi dowodami na jego winę, są zeznania "Hollanda".
- "Holland" tłumaczył, że wziął udział w przestępstwie z braku pieniędzy. Za przemyt narkotyków, "Holland" i "Telewizorek" mieli otrzymać po 5 proc. ich wartości. Z obiecanej kwoty, "Holland" otrzymał ostatecznie 5 tys. dolarów zaliczki.
- Jacek S. jako świadek w procesie "Hollanda", potwierdził winę rugbisty, natomiast nie obciążył drugiego oskarżonego.
- W kwietniu 2000 r. uprawomocnił się wyrok 9 lat dla Jacka S.
- W czerwcu 2000 r. żona "Telewizorka", otrzymała anonim z pogróżkami. Utajniono na czas jej zeznań rozprawę. Niektórzy twierdzą, że groźby były "ukartowane", miały jedynie za zadanie "odsunąć podejrzenie" od "Telewizorka". Na rozprawie odczytano zeznania "Eduarda", który został przekazany Grecji i gdzie odsiaduje 13-sto letni wyrok. Thomas, rozpoznał "Hollanda" na zdjęciach. Zeznał, że miał wrażenie, że wszystkim dowodził Andreas (Andrzej J.). Jacek S. słuchał jedynie jego rozkazów.
- "Zdaniem Greka, policja przechwyciła tylko część kokainy, bo Polacy sprowadzili z Kolumbii 600 kg narkotyku. Thomas twierdzi, że 300 kg miało trafić do Holandii, reszta zaś - pozostać w Polsce. Do dzisiaj policji nie udało się odnaleźć brakujących prawie 500 kg. Nie wiadomo, jednak czy "Eduardo" mówił prawdę."
W lutym 2000 r. bardzo interesujący reportaż, dotyczący "Hollanda" i sprawy przemytu kokainy, przedstawiła "Gazeta Wyborcza". Wynika z niego m.in.:
- "Już na początku lat dziewięćdziesiątych "Hollanda" wiązano z narkobiznesem i kradzieżami samochodów w Niemczech. () Przewijał się on jedynie w materiałach operacyjnych. () Od końca lat 80-ych do Niemiec, często wyjeżdża Adam U. "Buchaj". Poznaje tam niejakiego Martina F., Niemca z polskimi korzeniami, który właśnie opuścił tamtejsze więzienie. () Za F. stoi niejaki Daniel Teshiki Perez, kolumbijski gangster, związany z kartelem z Cali. () Kolumbijczyk do kokainowych interesów wprowadza F. ten z kolei "Buchaja". Potem dochodzą "Telewizorek" i w końcu "Holland". () Na początku Polacy płacili za kokainę kradzionymi w Niemczech samochodami. Kradli je Polacy. Przed rejsem do Ameryki Południowej samochody trafiały do Polski - tutaj je legalizowano, dorabiając fałszywe dokumenty. Podobno legalizacją zajmowali się "Holland" i "Strzała". (Autor utożsamia to z wpadką i procesem z 1997 r., ale czy nie powinno chodzić o lata wcześniejsze, jeszcze sprzed 1993 r.?). () Do Kolumbii trafiło około 300 samochodów. (Sam autor podaje, że są to jedynie przypuszczenia policji.). () Podczas procesu "Hollanda" i "Strzały", zniknęła ta część akt, w których "Strzała" pomawiał "Hollanda". Podejrzewano prokuratorów i adwokatów. (Autor podaje, że i ta historia nie została wyjaśniona). () Potem "Holland" miał być zamieszany w porwanie gdańskiego dziennikarza Mariusza P. Nagle jednak z porwanego P. staje się działaczem piłkarskiej sekcji Lechii Gdańsk. () W 1997 r. policja rozbija 3 fabryczki amfetaminy. Zatrzymuje niejakiego Henryka K. "Korzeń". Podobno produkcję amfetaminy, według nieoficjalnych zeznań K. organizował "Holland". () Kokainę, która trafiła w 1992 r. do Polski, rozpakowywali "Telewizorek" , Tadeusz B. oraz Wojciech J. ojciec "Hollanda". Jeszcze w dniu rozładunku "Holland" pożyczył od ojca samochód ciężarowy i przewiózł narkotyki do opuszczonego gospodarstwa pod Gdańskiem. Tam kokainę ukryto, czekając na dalsze dyspozycje. Po instrukcje "Holland" poleciał zimą 1993 r. do Kartageny w Kolumbii. Tam spotkał się z "Buchajem", który błyskawicznie piął się po szczeblach kariery w narkobiznesie. Uzgodnili, że kokaina zostanie wywieziona z Gdańska w kwietniu 1993 r. Po jej odbiór do "Hollanda" zgłosili się Guenter M. (w 2000 r. odsiaduje wyrok za narkotyki w niemieckim więzieniu), Eduardo" i Jacek S. (na wolności). () 14 kwietnia następuje wpadka w Radissonie. Część kokainy kilka dni wcześniej, wywiózł do Niemiec Marcel S. "Kim". () W sprawę zamieszani byli jeszcze Niemcy: Klaus D., "Blacki", Haidemare D. "Camilia" i Jeas S. W międzynarodowym gangu ważne role odgrywali Polacy - "Buchaj", rezydent gangu w Kolumbii oraz jego siostrzeniec "Telewizorek". Poza nimi ze strony polskiej w przemycie uczestniczyli Jacek S., Tadeusz B. oraz "Holland". ()


Kilka dni po zatrzymaniu "Holland" przyznał się do organizacji przemytu. Obciążył "Telewizorka". Ten od kilku miesięcy siedział w areszcie za inny przemyt kokainy. Wojciech U., podobnie jak "Holland", uchodził w 1999 r. za poważnego biznesmena. Przez jakiś czas był wyłącznym przedstawicielem na Polskę północną jednego z największych koncernów zajmujących się produkcją sprzętu rtv. Należały do niego dwa sklepy z tym sprzętem. () Nieuchwytny "Buchaj", od którego zaczęła się budowa polskiej siatki narkotykowej. Siedział w więzieniu w Ekwadorze, do 2004 r. Wpadł przy przemycie 122 kilogramów kokainy w Rumihaho. "Buchaj" w ciągu kilku lat dorobił się posiadłości na kolumbijskiej wyspie San Andres, leżącej niedaleko Panamy. Gwarantem jednej z narkotykowych transakcji był jego ojciec. Interes nie wyszedł. Ojciec U. wrócił do Polski w trumnie. () To "Buchaj" zorganizował przemyt, na którym miał wpaść "Telewizorek" () Zimą 1999 r. "Telewizorek" w gdyńskim mieszkaniu Aliny M. odbierał przesyłkę z Kolumbii. Oficjalnie w paczce były naczynia artystyczne, jednak w podwójnych dnach metalowych tacek ukryto ponad 4 kg kokainy. "Telewizorek" nie wiedział, że przesyłkę kontrolowała policja. () O znajomościach "Holland" krążą legendy. Świadczą o tym chociażby dokumenty znalezione przez policję przed kilkoma laty w spółce Wieta w Gdańsku, której "Holland" był udziałowcem. Wśród dokumentów firmy zajmującej się eksportem i importem funkcjonariusze natrafili na materiały operacyjne niemieckiej policji kryminalnej BKA. Między innymi były tam stenogramy z podsłuchów rozmów telefonicznych prowadzonych przez "Holland" z mieszkania przy ulicy Fiszera w Gdańsku. Niemiecka policja zdobyła te materiały przy okazji rozpracowywania Jana F. "Barona", szarej eminencji półświatka w Hamburgu. Nie wiadomo jak dokumenty trafiły do "Hollanda". Wiadomo jedynie, że w siedzibie spółki spotykali się gdańscy rugbiści."
W marcu 2001 r. Sąd w Gdańsku skazał "Hollanda" na 2 lata i 11 miesięcy, "Telewizorek", którego uznano za głównego organizatora ("mózg całego procederu") przemytu 108 kg kokainy, otrzymał 12 lat więzienia. Niski wyrok dla "Hollanda" to nagroda za współpracę.
W październiku 2002 r. rozpoczął się ponowny proces "Telewizorka". Sąd ponownie chce przeanalizować zeznania "Hollanda" na podstawie, których skazano U.
W październiku 2005 r. Sąd skazuje Wojciecha U. na 10 lat.



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bbrcrugby7.fora.pl Strona Główna -> Hyde Park Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin